Miasto w Muzyce
Zebrane w tomie Miasto w muzyce teksty Beaty Maciejewskiej czyta się tak, jakby słuchało się utworów skomponowanych według klasycznych reguł: autorka zaczyna od uwertury, przygotowując czytelników na, co będzie się działo dalej.
Autorka pisze: Arystoteles twierdził, że muzyka łagodzi obyczaje. Ale mógł tak twierdzić tylko dlatego, bo nie znał wrocławskich augustianów, którzy co prawda umiłowali muzykę jak mało kto, ale temperament mieli gwałtowny jak kibice piłkarskiego „Śląska” Wrocław.
Albo: Diabeł gra sonatę, anioł rapsodię. Piekielnego skrzypka można posłuchać w pałacowym parku w Żmigrodzie, niebiańskiego grajka na cmentarzu Grabiszyńskim. Diabeł jest zdolniejszy, gra własny utwór. Aniołowi nie chciało się nawet nauczyć nut.
To znów: Profesorowie Uniwersytetu Wrocławskiego potrafili robić interesy. Obdarzyli Johannesa Brahmsa tytułem doktora honoris causa, a następnie… zażądali dowodu wdzięczności.
A innym razem tak: Najpiękniej brzmią chóry anielskie i chóry pochlebców, ale chóry studenckie też są pieszczotą dla ucha. Szczególnie po szóstym piwie w Piwnicy Świdnickiej, o czym mogliby zaświadczyć mieszkańcy starego Wrocławia.
Po takiej uwerturze nie może już być mowy o spokojnym tempie. Bo też autorka zdecydowanie woli utwory grane w tempie allegro od dostojnego adagio, czy choćby tylko andante. Ale gdy trzeba, miota emocjami czytelnika od najsłodszego dolce, przez zmysłowe misterioso, by od czasu do czasu niespodziewanie przejść do gwałtownego furioso. Z wirtuozowską precyzją prowadzi czytelników przez miejsca, wydarzenia, środowiska, w których przez wieki muzykę we Wrocławiu tworzono, gdzie muzykę grano, gdzie wreszcie muzyki słuchano. Czasem maestoso, czasem cantabile, bywa, że lacrimoso czy scherzando, nie dając czytelnikowi nawet chwili wytchnienia. Jak wytrawny muzyk, raz zawładnąwszy emocjami słuchacza nie wypuszcza go z rąk, nim nie wybrzmi ostatni takt.